Pamiętam jak w latach 80.
chciałem pierwszy raz w życiu pojechać na Węgry. Można to było zrobić
tylko na podstawie pieczątki w dowodzie osobistym, która upoważniała do
przekroczenia granicy. Szkopuł w tym, że taką pieczątkę mogła uzyskać
tylko osoba zatrudniona w jakimś zakładzie pracy, zaś dla mnie
osobiście drugim problemem było to, że student nie mógł oficjalnie
pracować w żadnym zakładzie pracy; wyjątkiem były tzw. „żaczki” w
których pracę mógł podjąć tylko członek SZSP, czyli młodzieżówki
PZPR-u. Ale nawet tam nie mieli prawa przybić takiej pieczątki i w ten
sposób koło się zamykało.
Podjąłem dosyć ryzykowną (moralnie) decyzję i zgłosiłem się do pewnej
firmy która potrzebowała kogoś do pracy; zresztą wtedy wszystkie firmy
kogoś potrzebowały do pracy, pewnie dlatego nie było żadnych problemów z
moim zgłoszeniem. W socjalizmie każdy musiał pracować, to był
obowiązek i zaszczyt i tylko w takiej kolejności można było o tym
mówić, dlatego zawsze pierwszym pytaniem milicjanta było pytanie –
gdzie obywatel pracuje? Ktoś, kto akurat nie pracował, automatycznie
stawał się podejrzanym, obojętnie o co; o coś, co akurat milicjantowi
wpadło do głowy. Jako, że niewiele im wpadało do głowy, więc niewiele
wypadało i tak np. rozbita szyba pięć kilometrów dalej mogła być
powodem do zatrzymania. Takie to były czasy…
Przychodząc na rozmowę w sprawie zatrudnienia zataiłem fakt że studiuję,
zresztą nikt mnie o to nie pytał, więc dlatego mam po trosze i czyste
sumienie; wypełniłem jakieś kwitki i między jedną herbatą a drugą
odważyłem się zadać pani w dziale zatrudnienia zasadnicze pytanie: – Czy
może mi pani podbić dowód osobisty? Czyli przywalić swoją magiczną
pieczątkę upoważniającą do wyjazdu poza granice Polski. Pani zamrugała z
wrażenia swoimi przyklejonymi rzęsami i ze zdumieniem zapytała: a po
co mi pieczątka, skoro mój pierwszy urlop dostanę dopiero za rok? Coś
bąknąłem o nowym dowodzie osobistym i że akurat fajnie by było mieć taką
pieczątkę już teraz, co podkreśliłem swoim uśmiechem numer 6. Pani
popatrzyła na mnie nie bardzo rozumiejąc o co mi chodzi, ignorując mój
uśmiech, co mnie zresztą wkurzyło, wreszcie machnęła ręką, zatrzepotała
swoimi przyklejonymi rzęsami i powiedziała żebym poszedł do dyrektora,
który akurat dzisiaj przyjmuje między 14 a 14,15.
Skwapliwie skorzystałem z tej informacji i niezwłocznie udałem się na 10
piętro, pod gabinet pana dyrektora. Nawet nie czekałem długo i wkrótce
sekretarka pana dyrektora krótko i stanowczo oświadczyła: można wejść.
Wszedłem. Pan dyrektor, człowiek około pięćdziesiątki przyjął mnie nad
wyraz życzliwie. Z uśmiechem słuchał mojej opowieści, jak to bardzo
zależy mi na tej pracy, no i ta pieczątka jeszcze bardziej zwiąże mnie z
jego zakładem i takie tam różne historie, które coraz bardziej
wprawiały go w dobry nastrój. W końcu sięgnął po telefon, powiedział coś
do pani z przyklejonymi rzęsami i kazał mi do niej wrócić. Kiedy
wstawałem, z uśmiechem powiedział: ja wiem, że widzimy się po raz
ostatni i pan tej pracy nigdy nie podejmie, ale niech tam… i podał mi
rękę. Miał rację.
Tak to stałem się posiadaczem pieczątki, dzięki której mogłem wyjechać po raz pierwszy z Polski na Węgry.
Po jakimś czasie znalazłem się na dworcu Keleti w Budapeszcie i
oniemiałem. Wyjeżdżając z Polski miałem w pamięci obraz przysłowiowego
octu na sklepowych półkach, a tu nagle znalazłem się w innym świecie.
Wtedy wydawało mi się, że jestem w kraju ludzi szczęśliwych i bogatych. W
sklepach można było kupić wszystko, a ludzie na ulicy uśmiechali się
do siebie i wyglądali na zadowolonych z życia.
Jako, że pojechałem ze znajomymi, których przyjaciółka wyszła za mąż za
Węgra, od początku znalazłem się wśród ludzi, którzy objaśniali mi
niuanse życia na Węgrzech. Znalazłem się wśród węgierskich przyjaciół,
którzy z niezwykłą życzliwością odnosili się do mnie i do Polski. Węgrzy
po paru butelkach wspaniałego węgierskiego wina świetnie potrafili się
bawić, czemu nieodłącznie towarzyszyła muzyka, czy to kawałki Omegi z
niezapomnianą „Dziewczyną o perłowych włosach”, czy też ogniste
czardasze. W rozmowie z błyskiem w oku wspominali 56 rok i swoje, albo
ich rodziców opowieści o bohaterskich czynach, ale też o pomocy jakiej
zaznali od Polaków. Tłumaczyli mi, że Janos Kadar poprzez dostatek
wszelkich towarów w sklepach i względnym zapewnieniu jako takiego
dobrobytu zapewnił sobie polityczny spokój.
Rozpowszechnianym przez władze przykładem warcholstwa byli Polacy,
którzy nie pracują, tylko rozrabiają, przez co są tak biedni, że muszą
przyjeżdżać na Węgry i sprzedawać co się da, żeby nie umrzeć z głodu.
Taka była oficjalna propaganda. Ciągle powtarzanym dowcipem którym
karmiono Węgrów, był dowcip o polskim kocie, który przyszedł do sklepu
mięsnego z kartką na mysz.
Jednak nikt z Węgrów w to nie wierzył, wiedzieli, że jak zwykle stajemy w
obronie Ich i swojej wolności. Nawet jak w jakiejś knajpce dosiadał
się do nas ichniejszy esbek, dziwnym trafem mówiący dobrze po polsku i
próbujący skierować rozmowę np. na nasze „bohaterskie” (Polaków)
wyczyny w 68 roku w Czechosłowacji, to nad ranem zrezygnowanym
machnięciem ręki opuszczał nasze towarzystwo.
Takich Węgrów zapamiętałem z tamtych lat, przyjaznych, uśmiechniętych,
potrafiących się bawić, patrzących życzliwie na wszystko, co ich otacza.
Zapamiętałem ich oczy: mają spojrzenie przyjazne, ale wymagające od
rozmówcy prawdy, ale też prawda z ich oczu przemawia.
Osiem lat temu znowu pojechałem na Węgry, nie spotkałem się z moimi
przyjaciółmi którzy teraz wycierają ulice w Ameryce. Chodziłem po
ulicach Budapesztu i byłem smutny. Na słynnej ulicy Vaci, gdzie kiedyś
rozbrzmiewała muzyka, a rozbawieni Węgrzy rozprawiali o swoich
radościach, zastała mnie pustka i normalny brud. Byłem wstrząśnięty. Nie
śledziłem na bieżąco tego co się dzieje na Węgrzech, nie wiedziałem,
że postkomuniści tak zdewastowali Węgry.
Nie wiedziałem wtedy też, że w 2007 roku do władzy w Polsce dorwie się ekipa, która zrobi to samo co postkomuniści na Węgrzech.
Ale pojawiła się nadzieja, tą nadzieją jest Viktor Orban, człowiek który
sprzeciwił się lewackiej Europie, który wystąpił naprzeciw światowym
interesom władców tego świata. Miał tę odwagę. I dlatego nienawiść
wobec Niego nie ma granic.
Mam nadzieję, że nasz WIELKI WYJAZD NA WĘGRY 15 marca pomoże Węgrom i
pokaże Europie, że „War is Over” nie do końca jest prawdą.
Ryszard Kapuściński